Od roku nie pracuję. To znaczy – nie pracuję gdzieś, u kogoś, nie "chodzę" do pracy. Pamiętam doskonale ten dzień rok temu, kiedy po raz pierwszy obudziłam się i nie musiałam nigdzie iść. Dziwne to uczucie – niby ogromna ulga i wolność (pierwsza myśl: co z tą wolnością zrobić?!), ale z drugiej strony ciężar, który mam do dzisiaj, polegający na przeświadczeniu, że tej odwagi i krzty szaleństwa nie można zmarnować. Bo myślę, że mogłoby ich braknąć ponownie w przyszłości.
Warto jednak wspomnieć, jakie było przedpole do tej decyzji, która kiełkowała we mnie tak naprawdę latami. Pierwszą pracę zaczęłam już na studiach - wiedziałam, że im szybciej tym lepiej. I trafiłam naprawdę nieźle! Zespół był wspaniały, z rozrzewnieniem wspominam nasze dyskusje przy kawie i obiadach. Dużo i szybko się uczyłam - tak dużo i szybko, że w pewnym momencie zorientowałam się, że już niewiele może mnie zaskoczyć. Przestałam widzieć możliwości rozwoju, a moja praca ograniczyła się głównie do sporządzania dokumentacji technicznej. Moja kreatywność cierpiała, a przeglądanie ogłoszeń o pracę nie napawało optymizmem. Do tego stopnia, że nawet zamierzałam przynajmniej częściowo porzucić projektowanie.
Ostatecznie wypowiedzenie złożyłam z początkiem 2020 r. i trafiłam do pracy w korporacji, u dewelopera, gdzie zajmowałam się zmianami lokatorskimi. I to była jazda bez trzymanki – nową pracę miałam zacząć 1 kwietnia. Pamiętam, jak covid zaczynał u nas szaleństwo, lekarze zwiewali w popłochu, a ja prosiłam dział HR w nowej firmie o wcześniejsze przesłanie skierowania na badania medycyny pracy. W samą porę, dzień czy dwa później już bym ich nie zrobiła. Udało się, laptopa przywiózł mi kurier. Jednak dość szybko okazało się, że to także nie jest dla mnie.
Chciałam mieć większy wpływ na swoją pracę, na sposób jej organizacji, na mądre dysponowanie czasem, bez konieczności "odbębniania" sztywnych godzin. Chciałam móc decydować bez zależności od osób z góry. Polubiłam bardzo spotkania z klientami - zaczynałam żałować, że mogę im doradzić jedynie gdzie można ściankę przestawić, niekoniecznie jak ją wykończyć i jaką zabudowę meblową w to wkomponować. Wreszcie, nie ukrywając - chciałam mieć realny wpływ na własne zarobki.
"Raz kozie śmierć! Kiedy jak nie teraz" - pomyślałam i odeszłam "na swoje".
I po roku okazało się, że nie przepadłam. Działam i ani myślę uciekać stąd gdzie pieprz rośnie - wręcz przeciwnie, pomysłów przybywa z każdym dniem. Cieszę się z każdej kolejnej osoby, którą spotykam i której mogę pomóc. Wyciągam wnioski ze swoich potknięć, żeby być lepszą jutro, zarówno jako projektantka jak i jako przedsiębiorca. Wiele jeszcze przede mną, a wierzchołek tej góry nawet nie jest dla mnie jeszcze widoczny, ale nie wyobrażam sobie siebie w żadnym innym miejscu.
Przez ten rok wiele się wydarzyło - ciężko uwierzyć, że aż tyle. Nawiązywałam różne współprace - jedne dość szybko zakończyłam, inne trwają i rozwijają się do dzisiaj. Nauczyłam się nowego oprogramowania, tylko po to, żeby je porzucić wraz z jedną z tych współprac. Nie szkodzi, nauczyłam się jeszcze jednego, ale z niego akurat korzystam i korzystać zamierzam. Udało mi się ułożyć schemat kolejnych działań z nowym inwestorem, który jest moją bazą i punktem wyjściowym do ustalania harmonogramów projektowych. Zdobyłam pierwszych klientów i coraz lepiej idzie mi planowanie – od mniej więcej dwóch miesięcy mam już ramowy plan projektów i działań na kolejne 3-4 miesiące. To dla mnie duży sukces, którego się nie spodziewałam. Zaczęłam też prowadzić social media – ja, bierny obserwator, który prywatnie co najwyżej zostawi po sobie "like" albo "serduszko". Zarwałam też kilka nocy i wiem, że to nie dla mnie, nie chcę tak. Wreszcie ogarnęłam sprawy wizerunkowe, czyli takie podstawy dzisiejszego świata jak logo, strona internetowa, papier firmowy i wizytówki (i to wszystko sama, z pomocą Męża).
Co mnie szczególnie zaskoczyło? Wiedziałam, że prowadzenie mediów społecznościowych nie jest takie hop siup, ale absolutnie nie sądziłam, że tak trudne i czasochłonne! Choć czuję się w tym coraz swobodniej, to gadanie do telefonu nadal krępuje mnie przed samą sobą i jeszcze nie wiem, jak to pokonać. Z pozytywnych zaskoczeń, to obawiałam się, że pracując dla siebie i w dodatku z domu będę narażona na zbyt wiele rozpraszaczy i przez to nie dam rady. A tu niespodzianka – chyba nigdy nie byłam tak produktywna i skupiona!
Najbardziej podoba mi się w tym wszystkim niezależność. I nie chcę zostać źle zrozumiana – harmonogramy i zasady które sobie ustalamy przy podpisaniu umowy, to dla mnie absolutna świętość i od tego akurat jestem bardzo zależna. Chodzi mi jednak o taką niezależność, w której nie muszę iść i pytać kogoś, czy mogę przyjść do pracy wcześniej i wyjść wcześniej, mogę usprawniać wiele rzeczy i dzięki temu zwiększać swoje moce przerobowe. No i ta różnorodność zadań i możliwość żonglowania nimi – dla mnie niezastąpione źródło produktywności, kiedy mózg jeszcze śpi, czasami lepiej ogarnąć księgowość niż na siłę próbować wymyślić kolejne pomieszczenie.
Tylko tyle i aż tyle.
PS: nie wspomniałam, że otaczają mnie naprawdę wspaniali ludzie, którzy są dla mnie olbrzymim wsparciem. Mam tutaj dużo szczęścia, naprawdę. Łezka w oku się kręci na myśl o tych wszystkich małych-wielkich rzeczach, które dla mnie zrobiliście w ostatnim czasie - od niewinnych polubień i udostępnień postów, przez oznaczanie profilów i przysyłanie do mnie swoich znajomych, na "konkurencji", która podrzuca mi co jakiś czas zlecenia kończąc. Jestem Wam wdzięczna, serio serio.